Ja się jeszcze obudzę
Rozdział I, strona 1
Nikt nie wiedział, dlaczego zasnęłam. Położyłam się spać, a rano nie mogłam się obudzić. Nie! Nie umarłam. Mama przyszła mnie obudzić i nie umiała tego zrobić. Potem był szpital. Doktor Miłosz używał mądrych słów.
– Zaburzenia metaboliczne spowodowane przez wirus.
Powiedział nawet, jak ten wirus się nazywa, ale chyba oprócz niego nikt nie zapamięta tak trudnej nazwy. No, więc zasnęłam i nie mogłam się obudzić. Tak przynajmniej wszystkim się wydawało, ale to nie była zupełna prawda. Ja się budziłam. Nikt tego nie widział, bo nie potrafiłam dać żadnego znaku. Nie mogłam otworzyć oczu, ruszyć ręką, ani nogą. Wszystko słyszałam, czułam, jak mama trzyma mnie za rękę i jak łza taty spada na moją twarz. Trochę było mi głupio, że wszystkim narobiłam tyle kłopotu, ale cóż mogłam poradzić. Spałam i już. To znaczy wszyscy tak myśleli, ale ja budziłam się często. Czułam się wtedy świetnie. Nic mnie nie bolało, chociaż podobno byłam chora. Czasami się nudziłam, czasami byłam wściekła, ale najczęściej, zupełnie nie wiedzieć dlaczego, miałam całkiem dobry humor.
– Kasiu, wstawaj – tego pamiętnego dnia mama krzyczała z drugiego pokoju. – Kasiu! Już pół do ósmej!
„Łatwo powiedzieć” – pomyślałam. – „Już dawno się obudziłam, ale jakoś nie mogę wstać.”
Słyszałam, jak mama wpadła z hukiem do pokoju.
– Kasia! – krzyknęła i po chwili szarpnęła mnie za ramię. – Kasia, co się wygłupiasz! Wstawaj!
– Mamusiu, ale nie mogę – mówiłam, ale ani ja, ani ona nie słyszałyśmy mojego głosu.
– Kasiu, co ci jest! Kasia!
Mama jak to mama. Wpadła w panikę. Najpierw zaczęła mną szarpać, a gdy wciąż wydawało się jej, że śpię, zadzwoniła po pogotowie. Chciała zadzwonić, bo najpierw wykręciła numer straży pożarnej, a potem mojego taty. Dopiero za trzecim razem dodzwoniła się do lekarzy. Mnie się nie spieszyło. Było całkiem nieźle wylegiwać się tak jak w niedzielę. Trochę drażniło mnie, że nie mogę się przewrócić na drugi bok, ale co tam. Zawsze lubiłam poleżeć w łóżku długo po tym, jak się obudziłam.
Gdy przyjechało pogotowie, zrobił się wielki szum. Założyli mi jakąś maskę na usta i nos i zaraz wynieśli na noszach. Wtedy poczułam się bardzo senna i znowu zasnęłam, chociaż dla innych wcale się nie obudziłam. Gdyby nie rozmowa mamy z doktorem Miłoszem nie wiedziałabym, jak długo spałam.
– To już trzeci dzień – martwiła się mama. – Co z nią będzie?
– Trudno powiedzieć. Najważniejsze, że ma silny organizm. Po antybiotykach infekcja wyraźnie ustępuje. Będzie dobrze. Proszę być dobrej myśli. Trzeba czekać.
– Panie doktorze, niech mi pan obieca… Niech mi pan obieca, że ona nie…, że ona nie umrze.
Lekarz nie obiecał. Słyszałam tylko jego kroki, gdy wychodził z sali. Mama usiadła przy łóżku i gładziła mnie po głowie. To było bardzo przyjemne i trochę mnie uspokajało. Przestraszyłam się. Gdy doktor Miłosz nie obiecał mamie, że nie umrę, to tak, jakby i mnie nie obiecał. „Co będzie, gdy ten wirus, jak mu tam, jednak nie ustąpi?” – myślałam. – „Mam dopiero piętnaście lat. To nie jest sprawiedliwe. Może jakbym miała czterdzieści, to wtedy łatwiej byłoby mi się z tym pogodzić. Nie! Też nie. Przecież tata ma czterdzieści lat. Jakby umarł, to byłoby straszne. Dlaczego ludzie nie żyją po tyle samo? Na przykład 120 lat. W ogóle – po co umierają. Chyba jednak nie umrę. Czuję, że będę jeszcze długo żyć. Tylko jak to powiedzieć mamie? Chciałabym, żeby przestała się martwić. Obiecuję! Mamusiu! Obiecuję! Nie umrę! Ja się jeszcze obudzę.”
Udostępnij ksiąŻkę
